poniedziałek, 21 grudnia 2015

I co nam z tego muru zostało?

A wszystko zaczęło się… w tramwaju linii 6, 10 grudnia około godziny 17, bo wtedy wygrzebałam z torebki
"12 kawałk
ów o Berlinie". Jako że dość bezkrytycznie podchodzę do publikacji wydawnictwa Czarne z niezdrowym wręcz podnieceniem przeczytałam wstęp i pierwszy "kawałek muru". I co w tym dziwnego? Ano nic, może poza drobnym szczegółem. W ferworze polsko-polskiej walki o ostatni bastion władzy sądowniczej w tym kraju zupełnie umknęło mojej uwadze, że miesiąc wcześniej - o północy 10 listopada 1989 roku - otworzyła się furtka największej klatki w dziejach Europy. Nie wierzę w znaki na niebie,  cudowne zbiegi okoliczności i karmę, ale ten przypadkowy wybór lektury jakoś dziwnie wydaje mi się nieprzypadkowy . 

Czy to ważne? Raczej nie, bo większość populacji ma ten dzień gdzieś na wysokości okrężnicy. No, chyba że chodzi o kolejną smoleńską miesięcznicę, bo w tym kraju nic innego nie kojarzy się z 10 dniem miesiąca.
A ch… nas obchodzi to, że ponad ćwierć wieku temu ludzie gorszej, wschodniej rasy szturmowały bramy lepszego świata. Dzisiaj Berlin jest dla przeciętnego polaka na wyciągnięcie ręki, bo dotrzeć do niego to żaden problem. Wystarczy zainwestować 60 zl, rozsiąść się wygodnie w żółtej Scani estońskiego SimpleExpress i delektować free wifi przez najbliższe 4,5 h, bo tyle zajmuje podróż z Poznania do stolicy "lepszej Europy".

Napalamy się na perełki żelbetowej architektury zmiksowane z nowoczesnymi galeriami sztuki, złotym sarkofagiem Fryderyka Wilhelma, budą z currywurstem i podobiznami ś.p. Knuta - najpopularniejszego miśka po tej stronie Renu. Strzelamy pierdyliard fotek, lepiej lub gorzej skadrowanych, a potem z dumą tagujemy się na fejsie. I nic w tym złego!!! Przez to, że komuś kiedyś puściły nerwy, dzisiaj możemy to miasto oglądać w całości. Owszem, z wielką blizną przechodzącą przez jego środek, ale w całości - STILL!
Myślę - MUR - widzę - GRAFFITI - i nie umiem przestać  zachwycać się tymi "malunkami", które w strzępach łuszczącej się farby odłażą od betonu. To przecież w tamtych latach narodziło się w Europie graffiti (nie mylić z dewastacją powierzchni płaskich przez domorosłych artystów). Kiedy w nowojorskim metrze w latach 80tych writterzy "upiększali" wagony kolejki w wyrazie "buntu wobec Systemu" nie zdawali sobie sprawy, że ich europejscy koledzy po fachu mają poważniejsze powody do buntu. Dzisiaj to dla mnie nowoczesna sztuka miasta, trochę zapomniana i passé lecz nadal z przebłyskami geniuszu. Ale kiedy widzę w Berlinie namalowanego ćwierć wieku temu monstrualnego penisa z dopiskiem "Fuck Nazi" to domyślam się, że autor wiedział co pisze, a nie powtarzał z przygłupim wyrazem twarzy hasełka starszych kolegów spod trzepaka.

Co nam z tego muru zostało? Ano pewnie #mustvisit na mapie Berlina, figurki z "zemstą Honeckera", kawałek Pink Floydów i nagrania z największej demolki w powojennej Europie. Ale jak poszukamy głębiej to dzięki tej bezsensownej, zbrojonej konstrukcji dzisiaj rozumiemy co to znaczy coś wywalczyć, odzyskać i zjednoczyć. Chciałabym w to wierzyć… Mur rozsypał się na miliony kawałków i rozsiał po całej środkowej Europie, a my chyba nie potrafimy przyjąć tego "ziarna". 

Jechałam dalej tramwajem linii nr 6 i w duchu dziękowałam, że kiedyś komuś chciało się przeskoczyć przez płot i powiedzieć "co chłopaki? koniec balu!". Ja swój kawałek muru noszę ze sobą jako przypominajkę tego, co było i co być mogło. Bo przecież różnie to bywa, prawda? Jedno wiem na pewno - jak ktoś kiedyś raz ten mur rozniósł w drobny mak to nie pozwolę, żeby jakiś inny oszołom postawił go ponownie. Cenię sobie wolność, swobody obywatelskie, przywileje, które kiedyś mi dano - nie za darmo, ale za ciężką krwawicę tych co z "murem" walczyli!

I pomyśleć, że na takie myślowe manowce wywiodło mnie kilka stron zwykłej książki. Polecam!